Po rocznym pobycie na formacji w Dursztynie zostałam posłana do pracy w Zakopanem. Byłam więc we wspólnocie, a równocześnie podejmowałam posługę na rzecz Ruchu. Tam spotkałam Grażynkę. Była odpowiedzialna za wydawnictwo, organizację pracy i podział zadań.
Pamiętam naszą pierwszą rozmowę. Doświadczyłam z jej strony wiele ciepła i serdeczności. Widziałam jej troskę o wspólnotę, szacunek z jakim odnosiła się do odpowiedzialnej rodziny. Przy wspólnym stole przed kolacją bywało, że Grażyna przepraszała nas za coś, co wydarzyło się w ciągu dnia. Doświadczyłam tego tylko w Zakopanem i tylko ze strony Grażyny.
Miałam w Grażynie starszą siostrę. Dobrą, starszą siostrę, która zauważa różne nasze, nie tylko moje, potrzeby i stara się im zaradzić.
Lata osiemdziesiąte to czas, kiedy ubierałyśmy się w rzeczy, które przychodziły w darach z zagranicy. Grażyna, przeglądając je, przymierzając, miała zawsze na uwadze nie tylko siebie, ale i mnie, i Stasię.
Na moje pierwsze śluby uszyła mi sukienkę. Później, gdy była moją odpowiedzialną, a widziała, że na zakupach w sklepie podoba mi się jakiś sweter, mówiła: Nie kupię ci go, bo jest za drogi. Skromność i ubóstwo traktowała poważnie.
Zdarzyło się, że kiedyś weszłam do jej biura i zastałam ją zapłakaną. Spytałam o powód. Przeczytała mi wówczas tekst, nad którym długo pracowała. Była bardzo wrażliwa na słowa, ale przede wszystkim na przeżycia ludzi opisane przez nich w świadectwach.
Opowiadała nam kiedyś film, który widziała w kinie. Tragiczne losy bohaterki tak ją poruszyły, że mówiła o niej ze łzami w oczach.
Grażyna wprowadzała mnie w tajniki pracy redakcyjnej. Ona czuwała nad wszystkim od strony językowej, mnie przyuczała do redakcji technicznej.
Ojciec Franciszek zlecił Grażynie opracowywanie swoich tekstów. Widziałam, z jakim pietyzmem podchodziła do nich, starając się jak najmniej ingerować w teksty, żeby nie zmienić ich treści. Wiele razy mówiła, że jest polonistką, ale nie teologiem, więc chciała, żeby ktoś sprawdzał jej pracę. Poprosiła o to ks. Wojciecha Danielskiego, a on regularnie raz na miesiąc przyjeżdżał w tym celu do Zakopanego (było to w latach 1982–1985). Przy okazji służył nam sakramentem pojednania.
Gdy podczas pracy miałam jakieś pytania, Grażyna zawsze mi odpowiadała i wyjaśniała niejasności. Bardzo dobrze nam się współpracowało.
Gdy wychodziły nowe materiały, Grażyna wysyłała je do naszych pań posługujących w Rzymie. Dbała przy tym, żeby nie wysyłać samych tylko materiałów. Zawsze wkładała do koperty kartkę z krótkim listem do naszych sióstr.
Grażyna często rano myła włosy. Mówiła, że kiedy czaszka jest masowana i zrelaksowana, wówczas przychodzą jej do głowy najlepsze pomysły.
Wspólne życie toczyło się szybko przeplatane codzienna pracą. Bardzo dużo modliłyśmy się razem – prawie całą liturgię godzin i różaniec.
Grażyna bardzo dbała o otoczenie domu. Z rodzinnych Przygodzic, z ogrodu swojej babuni, przywoziła różne rośliny, kwiaty i krzewy. Sadziłyśmy je, wyrywając skalistemu podłożu, centymetr po centymetrze, ziemię, by zamieniać je w grządkę na kwiaty. Wtedy zachwyciłam się błękitem płatków czarnuszki, płotkami utworzonymi z kolorowej nemezji. Jesienią siatka naszego ogrodzenia opleciona była pięknie kwitnącym bukietem pachnącego groszku.
Zdarzyło się, że przy wiosennych porządkach w ogrodzie rozpaliłyśmy ognisko. Sąsiadka przyszła z żalem, że dym zabrudził jej szyby. Grażyna poszła do niej i umyła wszystkie okna od strony naszego ogrodu.
Pewnego grudniowego dnia przyszedł do naszego domu młody człowiek, Darek. W wakacje był on uczestnikiem rekolekcji oazowych w Krościenku, które prowadziła Grażyna. W szkolnym konkursie recytatorskim dotarł do ogólnopolskiego finału, który odbywał się w Zakopanem. Przyniósł Grażynie zaproszenie. Z ogromną radością skorzystałyśmy z niego obie.
Pamiętam też, jak ze wzruszeniem wspominała jednego z uczniów z Dursztyna, który wybierał się na studia na filologię słowacką.
Któregoś letniego dnia Grażyna poszła na Harendę, do muzeum Jana Kasprowicza. Przewodniczka poświęciła jej bardzo dużo czasu, gdyż nikogo więcej nie było. Rozmawiały o poecie i wspólnie czytały jego wiersze.
Wracając kiedyś do domu ze spaceru przez Antałówkę, miałyśmy przed sobą piękną panoramę Tatr. Wtedy Grażyna powiedziała, że nie dziwi się Kasprowiczowi, iż patrząc na takie widoki, pisał:
Przestałem się wadzić z Bogiem
Serdeczne to były zwady:
Zrodziła je ludzka niedola,
Na którą nie ma już rady. (…)
Nie ruszał-ci On naprzeciw
W rynsztunku wspaniałym dziwie,
A tylko na tronie Swym siedząc,
Uśmiechał się pobłażliwie…
I dziś ja sam uśmiechnięty,
Gdy krzyczą: „w żelazo się okuj!”,
Jak ongi miecz niosłem walczącym,
Tak dzisiaj niosę im spokój.
Lecz już nie wadząc się z Bogiem,
Mam jeszcze cichą nadzieję,
Że na dnie mojego spokoju
Żar świętej wojny tleje.
Księga ubogich, XI
Grażyna cieszyła się zawsze, gdy w czasie naszych wspólnotowych spotkań w Krościenku – na koniec wakacji czy podczas rekolekcji – nasze siostry przygotowywały jakiś „spektakl” poetycki.
Kiedyś oburzyła się na mnie, gdy podczas jednego z występów zasnęłam. Obudziła mnie, mówiąc: „Posłuchaj tego, to ważne. Ponadto doceń wysiłek innych pań”.
Latem 1983 lub 1984 roku poprosiła mnie, bym jej towarzyszyła na oazie. Była wówczas moderatorką stopnia podstawowego, ja miałam pełnić funkcję animatorki liturgicznej. Przy tej okazji powiedziała, że jej pragnieniem było przeżyć oazę we wspólnocie, z Ojcem Franciszkiem, gdzie moderatorką byłaby Zenia, a animatorkami nasze starsze siostry ze wspólnoty. Bolała, że to pragnienie się nie spełniło.
Zdarzyło się też kiedyś w Zakopanem, że Grażyna zaproponowała mi, abyśmy poszły na jagody. Wspominała wówczas swoje dzieciństwo i młodość, jak z rodzeństwem chodziła do lasu.
Przez te pierwsze lata naszej współpracy miałam wrażenie, że przy niej się rozwijam. Nie tylko uczę się życia we wspólnocie, ale jako osoba, jako Ola, rozwijam się jak pąk, by rozkwitnąć. Przedziwne było dla mnie to doświadczenie.
Gdy na przełomie roku 1985 i 1986 mieszkałyśmy parę miesięcy w Warszawie, Grażyna nawiązała kontakt z panią Basią Danielską, siostrą ks. Wojciecha. Po jego śmierci (w Wigilię 1985 r.) utrzymywała z nią stały kontakt.
We wrześniu 1986 r. udało nam się wyjechać za granicę. Pierwszy tydzień spędziłyśmy w Szwecji u rodziny Polaków, którzy wyemigrowali z Polski po wprowadzeniu stanu wojennego. Ciepło nas przyjęli i obdarzyli zaufaniem, zostawiając nas na całe dni w swoim mieszkaniu. Ich gościnność zrobiła na Grażynie duże wrażenie.
Później pojechałyśmy do Niemiec. Ojca Franciszka zastałyśmy w szpitalu. Odwiedziłyśmy go, a po jego powrocie do Carlsbergu Grażyna miała okazję z nim rozmawiać o diakonii słowa i wydawnictwie. Widziałam, jak ważne i inspirujące były dla niej te chwile.
Gdy zostałam odpowiedzialną wspólnoty w Dursztynie, doświadczyłam bardzo konkretnej pomocy ze strony Grażyny. Formację miałyśmy zacząć w styczniu 1988 roku, a od wakacji dom stał pusty. Styczeń tego roku był ciepły, a droga na Wichrówkę – biała od płatków zakwitłych stokrotek. Okazało się jednak, że w domu pękła rura od wody, więc nie można było uruchomić pieca centralnego ogrzewania. Jedną noc przespałam w palcie, czapce i butach pod dwiema kołdrami. Grażyna przyjechała na Wichrówkę, żeby pomóc mi w wysprzątaniu i przygotowaniu domu na przyjazd naszej młodzieży. I to ona sprowadziła pomoc z Krościenka – Staszka Orła i pana Jandurę – żeby naprawili pękniętą rurę.
W 1991 roku wydawnictwo z Zakopanego zostało przeniesione do Lublina. Razem spakowałyśmy wszystkie materiały i meble. Fizycznie było to trudne, ale dałyśmy radę. Miałam okazję przyglądać się cierpliwości i wytrwałości Grażyny.
Przez 16 lat pracowałyśmy razem w wydawnictwie, aż do 1998 roku, czyli do mojego wyjazdu z Lublina.
Ciepła i życzliwości doświadczałam ze strony Grażyny przy każdym naszym późniejszym spotkaniu.
Jestem Panu Bogu bardzo wdzięczna za dar spotkania z Grażyną. I Grażynce – za wszystko, czego od niej doświadczyłam i co wspólnie przeżyłyśmy.
26 października 2023 r.
Ola Reda